Praca – jaka by nie była – jest potrzebna do życia. Coraz częściej jednak łapię się na tym, że wolałbym nie pracować… Z czego to wynika? Co to dla mnie oznacza? Czy warto do tego dążyć? Postaram się omówić te kwestie w niniejszym wpisie – oczywiście w oparciu o własne przemyślenia 🙂
Urlop – odpoczynek od pracy?
Wiele osób zauważa, że pojedyncze dni wolne nie przynoszą w rzeczywistości odpoczynku. Przy urlopie kilkudniowym najczęściej w połowie czasu jego trwania orientują się, że w ogóle nie odzyskują sił, a zostało im niewiele czasu na regenerację. Z czego to wynika?
Powodów jest co najmniej kilka. Po pierwsze, tuż przed urlopem starają się dopiąć jak najwięcej tematów, żeby nie zostawiać swojej pracy innym. To powoduje, że przez kilka ostatnich dni tuż przed urlopem zostają w pracy dłużej i przez to jeszcze bardziej drenują swoje wewnętrzne akumulatory.
Po drugie: często początek urlopu wykorzystują do pozałatwiania pewnych prywatnych spraw, na które ciężko było znaleźć czas w normalnym roboczym tygodniu. Nierzadko wręcz typowo Polski urlop polega również na przeprowadzeniu mniejszego lub większego remontu miejsca zamieszkania.
Po trzecie: w naszym kraju wciąż panuje tzw. hustle culture, czyli “kultura wysiłku” (lub nieco dobitniej: “kultura zapierdolu”). Praca dla pracy. Ważne, żeby być cały czas zajętym, wyznaczać sobie cele (najlepiej jakieś ‘ambitne’), być nieustannie zaangażowanym i w pogoni za czymś (najczęściej nieuchwytnym i nieosiągalnym).
Dodatkowo, jeśli sama praca nie przynosi żadnej satysfacji może działać niesamowicie wręcz drenująco na nasze wewnętrzne akumulatory. W konsekwencji przynosić stan permanentnego zmęczenia, wyczerpania i frustracji. Podobnie jest, gdy wykonujemy skądinąd satysfakcjonującą nas pracę, ale świadczymy ją w nieprzyjaznym środowisku. (Kilka mądrych uwag w tym temacie poruszyła Mała Czarna w jednym ze swoich ostatnich refleksyjnych wpisów: Ważne, przeczytaj….)
Czy Konfucjusz się pomylił?
“Wybierz pracę, którą kochasz, a nie przepracujesz ani jednego dnia więcej w Twoim życiu”
– Konfucjusz
Zapewne nie raz słyszałeś te słowa w tej czy innej formie. Problem polega na tym, że najczęściej są one błędnie rozumiane lub interpretowane. Należy przede wszystkim pamiętać, w jakiej rzeczywistości były one wypowiadane (jakże odmiennej od aktualnej!). Konfucjusz z pewnością nie odnosił się do pracy polegającej na przykład na przeklejaniu liczb z jednej komórki Excela do drugiej, prawda? Jak zatem zapatrywać się na jego wypowiedź?
Spróbujmy ją najpierw troszkę zmodyfikować (uwaga, wymaga odpowiedniej dozy dystansu):
‘Wybierz osobę, którą kochasz, a nigdy nie będziesz poddawał tego wyboru w wątpliwość.’
Fakt, że jesteśmy w stanie wybrać podmiot dla swoich uczuć nie wskazuje na to, że ten wybór zawsze będziemy uznawali za słuszny i nigdy nie dopadną nas chwile zwątpienia, prawda? W większości przypadków weryfikuje to po prostu czas. Podobnie bywa z pracą zarobkową. Możesz uwielbiać się czymś zajmować, ale kiedy tę pasję przekujesz w pracę, może się okazać, że całkowicie przestała ona sprawiać radość.
Praca, to praca – sprzedajesz swój czas, energię i posiadane kompetencje za konkretne pieniądze. Nawet wybitnie satysfakcjonująca praca, będzie zatem pewnym kosztem energetycznym i po przekroczeniu pewnej granicznej wartości zaangażowania, stanie się po prostu utrapieniem. I nie ma co tutaj dorabiać dodatkowej ideologii.
Wracając jednak do powiedzenia Konfucjusza… Czy w aktualnych realiach faktycznie jesteśmy w stanie ‘wybrać pracę, którą kochamy’? Jak łatwo jest znaleźć i dostać mityczną ‘pracę marzeń’?
Z pewnością przyznasz, że nie jest to proste zadanie. Jeśli masz już nieco więcej niż 30-35 lat, zapewne nie raz przekonałeś się, że po znalezieniu pracy nie mogłeś oprzeć się myśli, że ‘złapałeś Pana Boga za nogi’ i teraz już Twoje życie będzie niemal usłane różami. Nie minęło jednak pół roku, a już zacząłeś zauważać, że gdzieś indziej trawa jest jednak bardziej zielona, a Ty każdego dnia uprawiasz orkę na ugorze. Zaczynasz myśleć, że lekarstwem będzie kolejna zmiana. Znajduje się kolejna praca marzeń, kolejny początkowy hype i po jakimś czasie – dłuższym lub krótszym – znów dopada Cię wypalenie… Brzmi znajomo?
Uznajmy zatem, że prawdziwą ‘pracę marzeń’ raczej ciężko jest znaleźć. A może inaczej: relatywnie łatwo ją znaleźć i równie szybko zdać sobie sprawę z ogromnej pomyłki w tej materii. Może zatem wystarczy, że nasza praca będzie satysfakcjonująca?
Czy satysfakcjonująca praca jest lekarstwem?
Co to w ogóle znaczy, że praca jest satysfakcjonująca? Wiele osób uważa, że jest to praca, która polega na wytwarzaniu, budowaniu lub wnoszeniu czegoś do społeczeństwa. Tą definicją możemy wykluczyć zajęcia polegające na przykład na wciskaniu ludziom przedmiotów czy usług, których te osoby zupełnie nie potrzebują (a jedynie kreują u nich złudną potrzebę). Takich zawodów jest bez liku (na pewno możemy tak sklasyfikować 90% marketingu, a niemal w 100% telemarketing).
Wyobraźmy sobie jednak osobę, która wytwarza konkretne dobra, na przykład szyje ubrania. Załóżmy, że robi to dla gobalnej marki. Wie, że te ubrania zapewniają wielu ludziom ciepło, dobre samopoczucie, albo zaspokajają jeszcze inną realną potrzebę. Brzmi całkiem obiecująco prawda? Ale dodajmy do tego fakt, że sama nigdy nie będzie w stanie zakupić takiego ubrania. Co więcej, miesięczna pensja nie pozwala tej osobie na zapewnienie swojej rodzinie ubrań dobrej jakości. Czy taka praca może dawać satysfakcję?
A może osoba, która pracuje w sektorze budowlanym? Pomaga stawiać piękne domy, wille, biurowce, sama mieszkając na 40 metrach z partnerką i dwójką dzieci, w bloku z wielkiej płyty. Chyba bezpiecznie można założyć, że taka praca będzie przynosiła więcej frustracji niż satysfakcji.
Może zatem ktoś chce pomagać w rozwiązywaniu problemów społecznych i w tym celu zakłada fundację. Szybko przekonuje się, że większość inicjatyw jest skutecznie ograniczana lub całkowicie blokowana przez biurokrację, przepisy lub podejrzenia złej woli. Ile razy sam słyszałeś od kogoś: ‘ja się w publiczne zbiórki nie angażuję, bo to wszystko szwindel’? Wyobraź sobie, że po jakimś czasie taka osoba prowadzące fundację każdego dnia spotyka się z negatywnymi komentarzami dotyczącymi jej działalności, a może nawet ktoś postanowił prowadzić przeciw niej swoistą krucjatę w mediach społecznościowych zarzucając złe wykorzystywanie zbieranych środków.
Powyższe przykłady pokazują, że praca, która w teorii mogłaby przynosić wiele satysfakcji i spełnienia, szybko może się okazać źródłem ciągłej frustracji. Czy zatem istnieje na to jakakolwiek recepta, która jest w zasięgu ręki?
A gdyby tak przestać pracować?
Nie przedłużając zbytnio trzeba od razu odpowiedzieć, że niepracowanie nie jest rozwiązaniem. To niestety nie jest szukana przez nas recepta, jednak warto przez chwilę pochylić się nad tym zagadnieniem. Aby poprzeć twierdzenie, że niepracowanie nie przynosi zbyt wiele szczęścia, wystarczy popatrzeć na bogate kraje oparte na eksporcie ropy, których mieszkańcy praktycznie nie muszą pracować. Próżno ich szukać w topie rankingów na najszczęśliwsze nacje na ziemi. Podobnie jest z krajami, które wprowadziły u siebie tzw. bezwarunkowy dochód podstawowy.
Ciekawie wypowiedziała się na ten temat również psycholożka Marta Niedźwiecka:
Moim zdaniem ludziom nie chodzi o to, żeby nic nie robić, tylko o to, by czuć się bezpiecznie finansowo – wiedzieć, że mają zapłacone rachunki, że mają oszczędności na wypadek choroby własnej lub bliskich, że czeka ich w miarę rozsądna starość. Marzenie o wielkim bogactwie jest raczej próbą zdyskontowania jakichś osobistych deficytów niż realnym pragnieniem dołączenia do ekipy Billa Gatesa i jemu podobnych. Myślę, że gdzieś tam zdajemy sobie sprawę z tego, że wielkie bogactwo nastręcza też pokaźnych kłopotów. Poza tym bardzo wiele osób marzących o wiecznych wakacjach nie rozumie roli pracy w życiu psychicznym człowieka.
Pewne elementy naszej tożsamości kształtują się dopiero wtedy, kiedy zmagamy z problemami, kiedy się uczymy i robimy rzeczy, które są trudne – i praca jest do tego idealnym miejscem. Jest nam potrzebna do eudajmonistycznego szczęścia, czyli świadomego i w zgodzie ze swoimi wartościami dążenia do rozwoju. Szczęścia hedonistycznego, opartego na zabawie (…) też potrzebujemy, ale w rozsądnych dawkach. Ono ma tę wadę, że ciągle wymaga zwiększania bodźca.
Będąc zupełnie szczerym jej słowa mają dla mnie duży sens. Zastanawiam się jednak czy znajdują odniesienie do sytuacji, w której osoba ma po prostu dużo środków na koncie (jest zabezpieczona finansowo na przykład przez rodziców lub własne dobre inwestycje), ale swojego życia nie spędza wyłącznie na zabawie, a właśnie na realizowaniu rozlicznych pasji. (I nie, nie mówię tutaj o szybkiej jeździe autem po drogach publicznych – to nie jest pasja.)
Nietrudno mi bowiem wyobrazić sobie osobę (w tym siebie), która posiadając odpowiednie zabezpieczenie finansowe dla siebie i najbliższych realizuje się poprzez nabywanie nowych umiejętności i wiedzy, a także osobiste poznawanie innych kultur (nie mylić z pasją o nazwie: ‘podróżowanie’). Trzeba jednak uczciwie przyznać, że większość ludzi nie ma tyle szczęścia w życiu. Znakomita większość z nas nie ma dostępu do dużych pieniędzy z racji tego, że nie otrzymała pokaźnego spadku czy też nie zainwestowała w bitcoina w okolicach 2010 roku.
Czy zatem jesteśmy skazani na frustrującą pracę, od poniedziałku do piątku, od 9:00 do 17:00? Czy jesteśmy skazani na weekendy, które tak tracą na znaczeniu, że niemal zupełnie przestajemy je zauważać i mamy wrażenie, że poniedziałek nadchodzi zaraz po piątku? Czy naprawdę nie ma na to lekarstwa?
Co z tym balansem między pracą, a życiem prywatnym?
Zacznijmy od podstaw. Cambridge Dictionary definiuje pojęcie work-life balance, jako: ilość czasu spędzanego na wykonywaniu pracy w porównaniu z ilością czasu spędzanego z rodziną i robieniem rzeczy, które lubisz. (oryg. ang.: “the amount of time you spend doing your job compared with the amount of time you spend with your family and doing things you enjoy”).
Niejednokrotnie spotkałem się ze słowami, że powyższe pojęcie oznacza po prostu, że po pracy, mamy czas dla siebie. Nasza praca kończy się po opuszczeniu biura. Trochę ciężej jednak to egzekwować w przypadku pracy zdalnej. Może zatem nie bierzemy nadgodzin i o ustalonej porze przestajemy się angażować w pracę zawodową. Nie odbieramy telefonów i wiadomości tekstowych od osób związanych z pracodawcą. Jednak czy to faktycznie wystarcza?
Realny problem polega na tym, że większość osób, które znam, nie ma życia po pracy. Nie mają żadnych pasji lub są zbyt zmęczeni, żeby się im oddawać po pracy. Ich czas gospodaruje wiele prozaicznych, acz koniecznych do wykonania czynności (tj. zakupy, sprzątanie, odrobienie lekcji z dzieckiem). Czynności relaksujące (tj. czytanie beletrystyki czy oglądanie filmów lub seriali) często nie przynoszą spodziewanego efektu, ponieważ nieodłącznie wiążą się z poczuciem marnowania czasu. To może się wydawać wręcz naturalne. Mamy ograniczoną ilość czasu i zapewne milion możliwości spożytkowania go lepiej. Ale w mojej ocenie jest to ogromna pułapka.
Znasz anegdotę o rybaku? Jeśli nie, to uważnie przeczytaj:
Pewien amerykański biznesmen wybrał się do Meksyku. Będąc w wiosce na wybrzeżu, w małym porcie spotkał rybaka, który wrócił z ładunkiem bardzo dobrej jakości tuńczyka. Amerykanin zagadnął go:
– Ile trwały twoje dzisiejsze połowy?
– Och, niezbyt długo.
– A co robisz z resztą czasu?
– Śpię do późna, spędzam czas z moją żoną i dziećmi, chodzę na spacery, sączę wino i gram na gitarze z moimi amigos. Jestem bardzo zajętym człowiekiem, señor.
– Słuchaj, jestem doświadczonym człowiekiem biznesu i radzę ci, żebyś zaczął łowić więcej ryb.
– Po co mi więcej ryb?
– Po to, żebyś zarabiał więcej pieniędzy.
– A po co mi pieniądze, señor?
– Żebyś mógł kupić większą łódź i łowić jeszcze więcej ryb. A z zysków mógłbyś kupić więcej łodzi i zatrudniać rybaków. Dzięki temu mógłbyś otworzyć przetwórnię ryb, kontrolując zarówno surowiec, jak i produkt, a potem przenieść się do Mexico City, a może nawet do Nowego Jorku. Byłbyś człowiekiem sukcesu!
– Ile czasu by mi to zajęło?
– Jakieś 10-15 lat.
– Aha. To dość długo.
– Posłuchaj, wtedy przychodzi najpiękniejszy moment. Sprzedajesz dobrze prosperującą firmę i zarabiasz miliony, miliony dolarów!
– Miliony? A po co?
– Po to, żebyś mógł się wyprowadzić do nadmorskiej wioski, by spać do późna, spokojnie spędzać czas ze swoją żoną i dziećmi, chodzić na spacery, sączyć wino i grać na gitarze ze swoimi amigos…
Nie widzę potrzeby tłumaczenia powyższego, ponieważ widzę swoich czytelników, jako ludzi inteligentnych i potrafiących samodzielnie wyciągać wnioski, a sama anegdotka wydaje się dość jasno przekazywać swoje przesłanie. Problem jednak polega na tym, że nie możemy jej przenieść 1 do 1 na nasze realia i ktoś może się właśnie słusznie oburzać: ‘Przecież nie żyjemy w klimacie, który pozwala jedynie zadbać o codzienne pożywienie. Nie możemy sobie zbudować prostej chatki w dowolnie wybranym miejscu. Nie możemy oderwać się od reszty społeczeństwa i wyrwać spod ograniczeń ustrojowych.’
To wszystko prawda. Ja jednak wyciągam z tej anegdoty następującą lekcję: praca, która pozwala jedynie przeżyć każdy kolejny dzień nie powinna cię definiować. Nie możesz pozwolić, aby praca sama w sobie nadawała Twojemu życiu sens. Nie możesz postrzegać siebie przez pryzmat kwoty na koncie bądź zajmowanego stanowiska. Takie spełnienie działa jedynie na krótką metę i prowadzi do ciągłych frustracji.
Na szczęście zdaje się, że coraz więcej osób to dostrzega i jesteśmy świadkami pewnej zmiany pokoleniowej. Młodzi ludzie wchodzący na rynek pracy nie ukrywają, że ‘praca to dla nich miejsce do zarabiania pieniędzy na życie poza nią‘. Innymi słowy: praca, to tylko praca, a nie sens Twojego życia. Kolejny awans w pracy czy pochwała od szefa nie powinny być celem samym w sobie, a jedynie środkiem do celu. Tylko jakiego?
Zdefiniuj cel życiowy – swoisty sens istnienia
Dla każdego zapewne będzie to coś innego, więc nie będę pisał, co ma być Twoim celem i co ma nadawać sens Twojemu życiu. Pozwól, że jedynie opowiem o sobie.
Moim nadrzędnym celem jest cieszenie się życiem. Trochę to ogólne pojęcie, więc postaram się to nieco rozwinąć.
Kiedyś i mnie definiowała praca zawodowa. Chciałem dużo zarabiać i zajmować stanowisko związane z zarządzaniem ludźmi. Z biegiem czasu zauważyłem jednak, że takie stanowiska wymagają dużego zaangażowania i wiążą się z ogromnym stresem. Ten wniosek oczywiście nie przyszedł z dnia na dzień. To był efekt wieloletnich obserwacji osób piastujących takie stanowiska.
Przez wiele lat skupiałem się zatem na tym, aby jak najlepiej wykonywać swoją pracę. Byłem przekonany, że dzięki temu ktoś mnie zauważy, doceni, będę dostawał bardziej odpowiedzialne zadania i dzięki temu więcej zarabiał. Jakże przykrym odkryciem było to, że dobrze wykonywana praca jest zazwyczaj nagradzana jedynie większą ilością pracy. Gdy z biegiem czasu naturalnie spadnie jej jakość (nie można stale dawać z siebie 110%), szybko zostaniesz z tego rozliczony i nikt nie będzie pamiętał o twojej wcześniejszej nadzwyczajnej wydajności. Wręcz przeciwnie – zostanie ci zarzucone, że zacząłeś olewać pracę (od razu przepraszam za kolokwializm użyty wobec braku lepszego określenia). Zatem to również nie był dobry pomysł na siebie.
W pewnym momencie spotkałem się z filozofią minimalizmu. Nie będę jej w całości omawiał w tym wpisie, gdyż jest ona zbyt rozległa. Pozwolę sobie jedynie nadmienić, że bardzo szybko wszystkie wydatki zacząłem przeliczać na roboczogodziny. Innymi słowy: ile godzin muszę przepracować, aby pozwolić sobie na dany zakup. Aby pomóc Ci lepiej to zrozumieć, rozważmy to na następującym przykładzie:
Wyobraź sobie osobę, która w każdy piątek po pracy lubi sobie pójść ze znajomymi na miasto. Załóżmy, że kupuje drinki tylko sobie. Ile wyda na taki wieczór? 150-200 zł? To jest praktycznie dniówka (22,80 zł, to aktualna na dzień pisania tego tekstu stawka godzinowa). Czyli na przykład cały piątek pracujesz tylko po to, żeby po pracy się znieczulić. Na dodatek w sobotę nie jesteś w pełni produktywny. Ba!, niektórzy w sobotę kontynuują poprzedni wieczór i noc. Tym sposobem tracisz dwa dni z całego tygodnia, na wątpliwej jakości rozrywkę, która tak naprawdę ma za zadanie sprawić, że na chwilę zapomnisz o tygodniowym kieracie. Czyli efektywnie pracujesz cztery dni w tygodniu. Słabo, prawda? Jeśli dodatkowo taka osoba wypala codziennie paczkę papierosów, to kolejna dniówka w tygodniu idzie praktycznie na ten jeden nałóg. Czy spojrzenie z takiej perspektywy nie jest wręcz zatrważające?
A teraz policz sobie ile dni musisz pracować na dojazdy do pracy? Ile dni, żeby opłacić mieszkanie i media? Ile godzin, żeby opłacić wszystkie serwisy subskrypcyjne z których korzystasz (albo i nie, bo jesteś zbyt zmęczony)? I tak dalej, i tak dalej… Niejeden dojdzie do wniosku, że w takim razie musi więcej zarabiać. Wydawałoby się to logiczne, jednak wzrost wynagrodzenia nie rozwiązuje problemu, ponieważ comiesięczne opłaty również rosną.
Dodatkowo nie bez kozery mówi się, że ‘apetyt rośnie w miarę jedzenia’. Więcej zarabiasz – więcej wydajesz. Nie pracujesz po to, żeby żyć w biedzie, prawda? Częściej pozwalasz sobie na jedzenie na mieście lub zamawianie na dowóz, kupujesz nowe meble, sprzęt RTV i AGD, nowy samochód… Oczywiście jest to pewne przejaskrawienie, ale zaręczam Ci, że wielu niepotrzebnych wydatków uniknąłem zadając sobie właśnie takie pytanie: ile muszę na to pracować?
Nie oznacza to wcale życia w ascezie i odmawiania sobie wszelkich przyjemności. Wręcz przeciwnie! Niemal wszystko co kupuję cieszy mnie w większym stopniu, ponieważ nie jest efektem bezmyślnego impulsu. Mam silne poczucie kierowania swoim życiem, a – uwierz mi – to naprawdę zapewnia sporą satysfakcję!
Aktualnie moim celem jest zapewnienie godziwego życia mojemu synowi (zarówno teraz, jak i w przyszłości) oraz zapewnienie sobie środków na emeryturę (żeby osiągnąć stan wspomniany na początku wpisu, a mianowicie, żebym kiedyś faktycznie nie musiał pracować). Dzięki tak wytyczonemu celowi nie mam problemu z tym, że są sporadyczne dni, w których pracuję po 16 godzin na dobę. Mój cel jest SMART* i sukcesywnie zmierzam do jego realizacji, co daje mi dodatkową satysfakcję. Nie mam więc problemu z tym, że czasem kończąc pracę na etacie, przechodzę do innej pracy – niejako już na własny rachunek.
Od pewnego czasu nie wykorzystuję też długich urlopów ponad wymagane minimum (raz w roku), a zgromadzone w ten sposób dni wolne przeznaczam na czterodniowy tydzień pracy. Biorę wolne piątki lub poniedziałki przez kilka następujących po sobie tygodni. Zauważyłem, że dzięki temu nie muszę w pracy niczego nadrabiać (jeden dzień nieobecności nie powoduje dużych zaległości, przestojów czy konieczności przekazywania projektów współpracownikom), a trzydniowy weekend jest idealny do regeneracji.
Na koniec mała dygresja odnośnie długich urlopów. Znam osoby, które zaciskają pasa lub po prostu wydają całą nadwyżkę w budżecie domowym na urlop lub dwa urlopy w roku (7-10 dni). Do mnie osobiście to nie przemawia, ale też nie widzę w tym nic zdrożnego. Każdy regeneruje się w inny sposób. Z pewnością problemem jest jednak kredytowanie się na taki urlop (który przez takie podejście kosztuje o wiele więcej). Ale moje podejście do kredytów, to już temat na zupełnie inny wpis 😉
Tymczasem daj znać, co Ty o tym sądzisz w sekcji komentarzy! Chętnie poznam Twój punkt widzenia. Zapewne z częścią wpisu się nie zgadzasz – będę sobie bardzo cenił Twoje krytyczne uwagi w tym temacie!
_______________________
* SMART to akronim od pięciu angielskich słów i metoda, dzięki której stworzysz dokładne, powtarzalne i osiągalne cele. W rozwinięciu SMART oznacza: 1. Skonkretyzowany (Specific) 2. Mierzalny (Measurable) 3. Osiągalny (Achievable) 4. Realistyczny (Realistic) 5. Określony w czasie (Time-bound).
https://malaczarna.intellegis.pl/wazne-przeczytaj/
https://plus.polskanews.pl/mlodzi-pracuja-zeby-zyc-a-nie-zyja-po-to-aby-pracowac/ar/c15-16547917
Zdjęcie do wpisu autorstwa master1305 na Freepik