W ostatnich wpisach podsumowałem pierwszy miesiąc mieszkania w kamperze. Aż trudno uwierzyć, że od tamtego czasu minął już niemal kolejny miesiąc. Jak to się stało, że w ciągu minionego miesiąca nie umieściłem żadnego nowego wpisu?
Wbrew obawom niektórych (i pragnieniom innych) projekt „Inaczej” nie umarł. Mieszkanie w kamperze wymaga jednak ustalenia pewnych priorytetów. Jeśli chcę mieszkać w kamperze muszę trzymać kontrolę nad tym na co wydatkuję energię oraz mobilny Internet. W tej kwestii pierwszeństwo mają oczywiście zajęcia przynoszące (lub mogące przynieść) dodatkowe dochody. W tym momencie muszę zatem wspomnieć o tym, że w ciągu ostatniego miesiąca wykonałem praktycznie cztery nowe strony internetowe. Do tej pory jedynie za jedną z nich otrzymałem pieniądze, a kolejna przyniesie mi zysk dopiero wiosną (wyjaśnienie przy innej okazji).
W ciągu tego miesiąca napisałem również dwa artykuły na zlecenie. Nie mogę napisać, że zrobiłem to nieodpłatnie, ale nie zarobiłem też na tym pieniędzy. Czas jednak poświęciłem.
Teraz najważniejsze. Kilka słów o tym, co zmieniło mieszkanie w kamperze w nierówną walkę o przetrwanie.
Chorowanie w kamperze
To już prawie 2 tygodnie, jak rozłożyło mnie na amen. Moje ambitne plany wzięły w łeb. Miałem tyle załatwić, a praktycznie przeleżałem ten czas w łóżku. Przeleżałem oczywiście w miarę możliwości. Bo przecież jeśli przebywam w kamperze przez 24 godziny na dobę, to i ogrzewanie musi chodzić dłużej na wysokich obrotach, prawda? Na szczęście okazało się dość wydajne. Temperatura w przestrzeni sypialnej oscylowała w okolicach 23 stopni Celsjusza, więc mogłem w miarę komfortowo dochodzić do zdrowia. Jedynie schodzi ten gaz dość szybko.
Ale nie mogłem leżeć w łóżku cały czas. Trzeba było przecież zrobić chociażby zakupy, czy wynieść śmieci. A sam nie zdawałem sobie sprawy z tego ile śmieci produkuję. Nawet, gdy jestem chory! Trzeba też było w końcu pójść do lekarza.
Pojechałem do przychodni w poniedziałek. Nie musiałem wchodzić na dwór i jechać tramwajem lub zimnym samochodem. Pojechałem swoim domkiem. Zaparkowałem pod przychodnią i poszedłem zarejestrować się na wizytę. Była godzina ósma rano. Na wizytę zarejestrowano mnie na godzinę 9:45. W normalnych warunkach albo wróciłbym do domu i przyjechał jeszcze raz, albo przesiedziałbym w poczekalni bez mała dwie godziny. Ja tymczasem wróciłem do kampera. Wypiłem kawkę, zjadłem śniadanie, położyłem się na chwilę do łóżka i – voila – o 9:40 wszedłem z powrotem do przychodni.
Sam fakt, że tak poważnie się rozchorowałem był jednak dla mnie zdumiewający. Wszak w ubiegłym roku w pracy skorzystałem ze szczepienia przeciw grypie. Miałem mieć spokój co najmniej przez trzy lata! Tymczasem okazuje się (info potwierdzone przez lekarzy), że praktycznie co roku mamy do czynienia z innymi szczepami tej choroby, więc szczepienie praktycznie nic nie daje.
A chorowanie w kamperze nie przypomina nawet w najmniejszym stopniu chorowania w domu. Dlaczego? Podczas chorowania w domu mógłbym w łóżku poczytać książkę, czy oglądać filmy na laptopie lub tablecie. W kamperze chorowanie niestety nie jest takie „proste, łatwe i przyjemne”.
Ładowanie urządzeń elektrycznych
Z pewnością kojarzycie zwrot: „Pojechałem na wakacje, bo musiałem naładować akumulatory!” Ja mam odwrotnie. Swoje akumulatory ładowałem w pracy. Mowa oczywiście o telefonie, tablecie, czy dwóch power-bankach. Od początku listopada jednak choruję, więc brak energii doskwiera mi jeszcze bardziej. Pomimo oszczędzania energii jak się tylko da po kilku dniach trzeba było odpalić agregat. A ten w ostatnim czasie zaczął sprawiać małe problemy.
Przy jego zakupie otrzymałem dodatkową, zapasową świecę zapłonową. Gdy pierwsza padła zamówiłem na wszelki wypadek trzy kolejne. Gdy jednak padła i ta dodatkowa okazało się, że zamówione zamienniki nie są idealnymi zamiennikami. Musiałem reanimować starą świecę i szukać zamienników, które rzeczywiście będą u mnie pasowały. Pokazałem swoją świecę w sklepie motoryzacyjnym (mam obok swojego parkngu 😊 ), panowie ze sklepu dokładnie zwymiarowali, a ja podałem konkretne wymagania, które po prostu muszą być spełnione. Metodą prób i błędów wykonywali oni zamówienia świec, by po przyjściu bodaj trzeciego zamówienia stwierdzić, że to jest to. Obecnie ze świecami nie mam już zatem problemu. Ale gdyby mnie to spotkało w innych okolicznościach? Dobrze, że takie rzeczy wychodzą teraz, a nie na przykład w podróży, prawda?
Jak zatem sami widzicie brak aktualizacji na blogu nie wynika z mojej opieszałości lub – co gorsza – z „tumiwisizmu”, tylko z absolutnego braku możliwości. Chętnie podzieliłbym się z Wami informacjami o tym, jak rozwiązałem kwestię dostępu do internetu, jak wyglądają moje doświadczenia z pralnią samoobsługową Speed Queen, czy też jak użytkuje się agregat. Chętnie też zaktualizowałbym swoje portfolio. Ale po prostu nie mam na to czasu.
Mam zatem nadzieję, że w przyszłości uda mi się pisać nieco więcej i częściej. Taki jest plan. Na razie jednak byłoby na tyle. Trzymajcie za mnie kciuki, bo idzie zima, a w ten weekend muszę przetrwać kolejny w tym roku orkan!
2 Responses
Hej, nie wiem czy rozwiązałeś już problem z elektrycznym zaworem gazu, ale może trzeba go po prostu wywalić i wstawić kulowy-taki jak masz przy butli. Gaz zapewne zakładała tobie firma która “zagazowuje” benzyniaki, w takiej wersji musi być elektro. Ty potrzebujesz go do ogrzewania i lodówki więc otwierał byś i zamykał kiedy potrzebne (nie wiem jak by się to miało do jakiejś ewentualnej gwarancji i czy zawór nie jest czasem wewnątrz zbiornika, na te pytania na pewno odpowie firma która to zakładała)
Powodzenia i pozdrawiam ze Zbąszynia
Hej Artur,
problem właśnie z gwarancją i z przeglądami technicznymi. Myślałem jeszcze o czymś, co nazywa się cewka serwisowa (nakładka z mocnym magnesem otwierająca elektrozawór bez dopływu prądu). Niestety nie mam na razie kiedy tego ogarnąć 🙁
Również pozdrawiam – szczególne pozdrowienia dla rodziców 😉